Życie bez internetu to nie życie. Ani pracy szukać nie można, ani dobrze konia zwalić, nie mówiąc już o umówieniu się na randkę. Ten wietnamski pizduś, ta pierdolona skośnooka ciota, ten ryżowy kutas, wyprowadzając się anulował kontrakt. Jakby trudno było zagadac i zapytać czy chcemy go przejąć. Decyzję podjął za nas. Jak mi to powiedział to miałem ochotę wypierdolić go tym modemem w tą porcelanową dupę, aż pogubi wszczepione w zęby diamenty. 18 dni bez internetu. Takie rzeczy to tylko tutaj. I tu zaskoczenie - bo w Polsce podłączają go w ciągu 24 godzin. W UK jak zwykle - soon.
Uzależniłem się od masturbacji. Walę konia od 2-9 razy dziennie w zależności od humoru. Czasami dwie godziny, przerywając przed dojściem, co sprawia mi nieziemską rozkosz. Jak tak dalej pójdzie osiągnę zen w nie-dochodzeniu i stanę się ruchaczem Terminatorem, aż będą błagać żebym przestał. (Gdybym tylko byl aktywny...)
Nie wiedzieć czemu, kręci mnie ta wizja. Były lokator zostawił mi na pamiątkę karton z pornolami, ale tak kiepskimi, że wolę przywoływać w pamięci lata bogate w dymanie, spuszczanie, lanie i inne ''..nie'' ...choc tych ostatnich na palcach jednej reki mozna by policzyc :).
Bo na przykład - wietnamskie pornole są pixelowanie. Najzwyczajniej w świecie zamiast chuja widać pixele. Może kręci to jakich fanów Tetrisa, ale mnie niekoniecznie. I ten główny ogier dyma wszystkich w okularach przeciwsłonecznych, takich dla technomaniaka z Manieczek. Jestem w stanie to jeszcze zrozumieć, odgradza się od tej brzydoty, która daje mu dupy i jak Kora pewnie myśli, że jest teraz artystą wierzgającym wiertłem w gównie. Jednak jak zaczął dymać kolesia w stroju płetwonurka (google do nurkowania i czepek) to wysiadłem i prawie się własną sliną udławiłem ze śmiechu. Reszta tych porno cudów nie lepsza, prawie niema. Koleś wali drugiego w dupę z całej siły, a tamten ni słowa, ni jęku. Taki rozjebany, czy udaje prawdziwego mężczyznę co to przyjmie każdy kaliber bez słowa?
W związku z trwającą, a raczej gleboko mi wmowiona depresją oraz ''miłosnym'' szambem dookoła, odciąłem się od wszystkich. Nie odbieram telefonów XxX, bo on ma chłopaka, a ja się nie spotykam ze sparowanymi (zazwyczaj). Odwieczna zasada numer 1, której nie złamię, bo ja nie chcę, żeby to się przytrafiło mnie. Włochowi odmówiłem koleżeństwa, bo na niego lecę. 1999-temu oznajmiłem, że też nie będziemy kolegami, bo mi się podoba, z zezem czy bez i ja nie umiem koleżeńsko patrzeć jak zarywa innych, a potem mnie się tym chwali. O nie. Odpowiedzi się nie doczekałem, won. Ale, ale...
Dokonałem odkrycia przełomowego. Otóż 1999-ty nie był 1999-tym, a 1998-mym, co sprawia, że rasta-Jamaikan-taksówkarz Alfie robiący mi dobrze pod obiektem zwanym domem Boga ląduje na pozycji 1999. Jak do tego doszło? Ano, odkopałem na dysku listę kochanków i z przerażeniem odkryłem, że jednego delikwenta policzyłem dwa razy, bo pomyliłem go z imienia, ale ewidentnie chodziło o tego samego.
W końcu pamięta się ludzi na których w trakcie się zwymiotowało. Mniejsza o to. Zresztą to nie był wymiot tylko bełcik, a to różnica.
No i jestem sfrustrowany takim obrotem sprawy. Bo ten "zero/zero/zero" wyszedł tak ni z dupy ni z pietruchy, stało się, trafił do mojego TOP 10 (naprawdę!) i się pogodziłem, że już dwutysieczny, że się w nim nie zakocham, że on we mnie też nie, że ewentualnie spotkam go kolejny raz, zadzwonię by mnie zawiózł/odwiózł i co najwyżej puknie mnie kolejny raz. I mimo propozycji wielu co ja robię? Godzinę lub dwie przed sex mitingiem - odwołuję spotkanie, upijam się samotnie i idę spać.
Wszak jest ktoś kto mnie interesuje dość mocno, czyżby to była prawda z tym ''zerowym''? Zakocham się? Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia i cztery obciagniete laski w kiblach w klubach nie zdziwi mnie już doszczętnie nic. Jest jednak coś na rzeczy z tymi imionami: Jesus, Alfie, Hussein, ostatnio poznałem Ronaldo, a na przyszły tydzień umówiony jestem z Armandem (Van Heldenem?). Oczywiście nie pójdę. Poczekam, aż na ulicy wpadnę na Orlando. Może być Blooma :)